Zanim zacznę, muszę czytelników przeprosić za pewną drobną omyłkę. Otóż przed tygodniem, cytując fragmenty książki pana Adama Granville, podałem jej tytuł z błędem. Dzisiaj to poprawiam. Polskie „dżentelmen” pochodzi od angielskiego „gentleman”, a nie, jak odruchowo napisałem, „gentelman”. Zatem przepraszam. Zwłaszcza tych dżentelmenów, którzy posługują się językiem angielskim.

Dla gentelmanów ciąg dalszy

W poprzednim felietonie, powołując się na wspomnianą książkę, napisałem kilka słów o trunkach, jakie zdaniem jej autora godne są spożycia przez prawdziwego dżentelmena, czyli mężczyznę z klasą. Trochę mi żal, że ograniczona pojemność jednorazowego tekstu felietonu nie pozwoliła zacytować kilku zabawnych i interesujących opowiastek Adama Granville. Zatem dzisiaj pozwolę sobie dorzucić jeszcze trochę książkowych ciekawostek. Ale już za tydzień zajmę się czymś innym, co solennie obiecuję wszystkim tym panom, których nie interesuje dżentelmen jako taki.

Poprzednią felietonową opowiastkę przerwałem w połowie rozważań na temat anglo – amerykańskiej tradycji picia whisky, lub whiskey, czyli destylatów głównie jęczmiennych. Zanim wrócę do informacji i anegdot książkowych, krótka osobista dygresja. Jestem dostatecznie starym facetem, żeby dokładnie zapamiętać opinie rówieśników mojego ojca, wypowiadane w latach tużpowojennych, kiedy to po raz pierwszy nasi rodacy mieli okazję posmakować szkocką, a także amerykańską whisky. Przed wojną, poza nieliczną i raczej specyficzną elitą, nikt tego napoju nie znał i nie pijał. Napisałem „specyficzna elita”, bo ta podstawowa grupa polskiej inteligencji, wiodącej w kraju, popijała głównie francuskie koniaki. Toteż kiedy „normalny naród”, w wyniku wojennych przemieszczeń europejskich armii, poznał w czym gustują sojusznicy, zwłaszcza Szkoci, oniemiał. To coś to była przecież jakaś obrzydliwa „nalewka na pluskwach”. Po prostu ohyda.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.