Odcinek 69

Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany początek ukochanej przez dziatwę szkoły. Radośnie, w podskokach tysiące młodych ludzi, nasza świetlana przyszłość runęła w otwarte wrota placówek wychowawczych i innych zakładów wciąż jeszcze naukowych. Miłościwie im panujący Roman Wielki wygłosił okolicznościową mowę, kto trzeba pokropił kogo trzeba i do boju ruszyli wypoczęci nauczyciele. Naładowani energią, pełni nowych pomysłów, przepełnieni miłością do wykonywanego zawodu i powierzonych ich pieczy młodych umysłów.

W jednej z mieszczneńskich podstawowych alma mater początek roku szkolnego miał charakter zupełnie wyjątkowy. Po latach ciężkiej orki na ugorze myśli prowincjonalnej, grono profesorskie opuściło aż kilku zasłużonych, niewątpliwie kolegów pedagogów i dołączyło do stada sfrustrowanych emerytów. Na ich miejscach w pokoju nauczycielskim zasiedli młodzi absolwenci renomowanych uniwersytetów mazurskich, białostockich, a nawet gdańskich. Pełni wiedzy, ambicji i judymowskiej pasji pracy u prowincjonalnych podstaw.

- Koleżanko Ziółkowska - okulary pani dyrektor zaparowane były wzruszeniem - patrząc na panią przypominam sobie, jak sama trzydzieści lat temu szłam na swoją pierwszą lekcję. Tylko spódniczki wtedy mogłam nosić krótsze - tu spojrzała na przepisową plisowaną spódniczkę młodej nauczycielki, zakrywającą nie tylko kolana, ale i łydki.

- Epatowanie uczniów golizną odwraca ich uwagę od nauczanych treści i powoduje niepotrzebne zafascynowanie doczesną cielesnością - skromnie spuściła oczy zarumieniona Ziółkowska.

- Trzeba jeszcze mieć czym epatować - mruknął fizyk i dyskretnie pod stołem uzupełnił zawartość szklanki do połowy wypełnionej dotąd herbatą.

Szczupły okularnik w stroju sportowym, czyli nieskazitelnie wyprasowanym garniturze, modnej białej koszuli i dobranym krawacie z uwagą studiował rozkład zajęć.

- Wydaje mi się, że w piątej i szóstej na planie jest błąd - zauważył nieśmiało. - Po cztery klasy mają wuef równolegle, a nas jest tylko troje - zwrócił się do dwojga zażywnych dresiarzy z apetytem zajadających pączki pozostałe po uroczystej inauguracji.

- Żaden błąd! - Wicek pokręcił głową. - Będziemy w tym czasie przekazywać treści patriotyczne, a do tego wystarczy jedno ciało pedagogiczne na całe cztery klasy. Salę gimnastyczną mamy dużą. Czysta oszczędność czasu i ludzi!

- I wody pod prysznicem - dorzucił fizyk, ale nikt go na szczęście nie słuchał.

- Zorganizujemy integracyjny turniej pierwszych klas - poleciła dyrektorka. - Koleżanka Ziółkowska przygotuje zestawy pytań, a kolega Trybij - zwróciła się do młodego wuefisty - konkurencje sportowe.

Turniej integracyjny przebiegał wzorowo. Pierwszaki biegały, skakały przez ławki, wiązały sznurowadła na czas, wymieniały z pamięci gatunki śpiewających ptaszków, homogenizowanych serków i panujących ministrów. Składały wiązanki polnych kwiatków właściwej wielkości przed portretami aktualnie słusznych dostojników. Wszystko szło jak z płatka. Do finału finałów zakwalifikowała się pierwsza "be" i pierwsza "ce". Wprawdzie przez cały czas eliminacji zdecydowanie prowadziła pierwsza "a", lecz w konkurencji tańca jej reprezentant Kazio zaprezentował brawurowy popis breakdance. Na wniosek koleżanki Ziółkowskiej klasa "a" została zdyskwalifikowana, gdyż jak niewątpliwie słusznie zwróciła uwagę - jest to taniec nie mający nic wspólnego z narodowymi tradycjami, a takie właśnie powinny być dziś preferowane. Zwyciężył krakowiaczek klasy "be" przed chodzonym ceklasy.

W finale turnieju, przy ogromnym napięciu kibicujących rodziców i zdecydowanie mniejszym samych uczestników, zespoły miały w ciągu trzech minut przygotować krótkie wystąpienie na temat "Nasze piękne Mieszczno za sześć lat, gdy kończyć będę naukę w mojej ukochanej szkole".

Pierwsza "ce", lekko rapując przedstawiła wizję słonecznego miasteczka pełnego szczęśliwych ludzi spacerujących po eleganckich, czystych ulicach, zasiadających na kolorowych ławeczkach wśród kwiatów licznych parków i skwerków nad pachnącymi jeziorami pełnymi ryb, ptaszków, kajaków i wodnych rowerów. Jedyne, niewielkie hałasy dobiegać miały z niedalekiego międzynarodowego lotniska, gdzie co chwilę lądowały samoloty z turystami z całego świata pragnącymi wypocząć w tym uroczym mazurskim zakątku. Gdy już ucichły entuzjastyczne oklaski, do mikrofonu podeszła Małgosia reprezentująca pierwszą "be". Potrząsnęła lekko spadającą na oczy blond grzywką i wyciągnęła przed siebie rączkę zaciśniętą w charakterystycznym geście "figi".

- A tyle będziemy widzieli! - powiodła po zebranych ponurym spojrzeniem.

- Małgosiu! Dziecko drogie... - pani Ziółkowska widziała, jak walą się fundamenty jej pedagogicznych dogmatów.

- A tak! Bo za sześć lat nasze Mieszczno będzie śmierdzącą mieściną, gdzie diabeł mówi dobranoc, a każdy, kto ma trochę oleju w głowie ucieka stąd gdzie pieprz rośnie! - zakończyła wystąpienie Małgosia i z podniesioną głową wróciła na miejsce do koleżanek i kolegów.

Wśród rodziców, a przede wszystkim ciała pedagogicznego rozszedł się szmer wymienianych półgłosem uwag o niekonwencjonalnym wystąpieniu pierwszoklasistki.

- Małgosiu, skąd u ciebie takie obawy? Kto ci to powiedział? - pani Ziółkowska kucnęła przed radośnie rozpromienioną dziewczynką, która z satysfakcją odnotowała wrażenie, jakie zrobiła na zebranych.

- Wujek - wyjaśniła. - Jak go wczoraj tatuś pytał, czy zostanie prezesem naszych ogródków działkowych. Powiedział, że go Dyrektor w poprzednich wyborach jakimś kwitem wyrolował, to niech sobie rządzi. Aż rozpieprzy wszystko do końca!

- Jak się nazywa ta mała? - Dyrektorka usiłowała uporządkować wrażenia.

- Leśniewska, Małgosia Leśniewska - dygnęła wdzięcznie dziewczynka.

Marek Długosz


Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe.

2006.09.13