Pomysł, by poszusować na prawdziwej górze kiełkował w mojej głowie, aż zakwitł bukietem pewności, wzięłam więc urlop i pojechałam do gościnnego Wodzisławia. Miejscowości, gdzie mieszkają mili, serdeczni i pełni życzliwości ludzie.

NA SZKLANEJ GÓRZE...

NA SZKLANEJ GÓRZE WE MGLE SZUSOWAŁAM SE NAJPIERW BYŁO KOLĘD ŚPIEWANIE POTEM WE MGLE NA SZKLANEJ GÓRZE SZUSOWANIE SPACER PO ZABYTKOWEJ LANCKORONIE GDZIE DOMY STARE JAK W KLONIE ODWIEDZIŁAM PAPIESKIE WADOWICE JADŁAM KREMÓWKI... ATRAKCJI NIE ZLICZĘ ROZMAWIAŁAM Z SOLISTĄ LUBCZAŃSKIEJ KAPELI KTÓREGO AMBASADOREM FOLKLORU OKRZYKNĘLI

Uwielbiam spędzać tam czas. Niestety do Wodzisławia daleko i gdy trzeba korzystać z dostępnych środków lokomocji typu PKS, podróż z nartami nie należy do łatwych, coś wiem na ten temat... Już sama myśl o dźwiganiu całego wyposażenia odbiera ewentualną radość. Ale z drugiej strony stare jak świat porzekadło: „kto ze sobą nosi – ten nikogo nie prosi” ma swoją mądrość. Zrozumiałym więc było moje wahanie.

W efekcie pojechałam tylko z małą, podręczną torbą, decydując się na korzystanie z wypożyczalni.

Ale zanim na stok trafiłam, oj działo się działo...

Kolęd śpiewanie i biesiadowanie

Gdy wieczorem na stole przykrytym białym obrusem pojawiły się świece pomyślałam, że trafiłam na kolędę. Słysząc pukanie spodziewałam się duchownego, a to kolejno zjawiali się moi wodzisławscy znajomi dekorując stół różnościami zarówno do picia jak i jedzenia. Wszyscy odświętnie ubrani, panowie w garniturach zaś panie w czarnych spódnicach i białych bluzkach ozdobionych sznurami czerwonych korali. Każda z pań ramiona miała okryte strojną, zdobną chustą. Niestety nie miałam takiego stroju, co przewidziały strojnisie i z przepastnych toreb wyciągnęły charakterystyczny, ludowy przyodziewek. Jak się dowiedziałam, tak na ludowo stroją się rodzime solistki zespołu śpiewaczego „Mozgawianki”, a my przywdziewając chusty pożyczone od tegoż zespołu w jednej chwili przemieniłyśmy się w całkiem spory i natychmiast zgrany chórek. Wnet barwne chusty miałyśmy wszystkie, niestety zabrakło korali, ale za to ze zdwojoną siłą równo otwierałyśmy pomalowane fest czerwoną pomadką usta. Wspierane przez panów odśpiewałyśmy, posiłkując się ściągawkami, wszystkie kolędy. Po raz pierwszy miałam okazję w takiej scenerii i takim przyodziewku bez prób i przygotowań zostać członkinią chórku. Bawiliśmy się wspaniale, a podczas biesiady opowiadaliśmy zabawne anegdoty. Zacytuję jedną z nich. Wnuk jednej z pań prosił podczas świąt:”Babciu zaśpiewajmy kolędę o cielaczku. Zdziwiona nie miała pojęcia jaką kolędę ma na myśli malec. Poprosiła by zanucił. Chłopiec zaczął śpiewać: śpiewajcie Aniołowie, pasterze grajcie Muuu...” Faktycznie malec fajnie sobie skojarzył.

W Harbutowicach na stoku stoję w rozkroku

Podczas wspomnianej biesiady rozmawialiśmy też o warunkach narciarskich, a raczej o ich braku. Dowiedziałam się, że wszędzie śnieg tylko sztuczny a skoro nie ma zimy i temperatura plusowa to nici z szusowania. Jednak wiadomo, że właściciele stoków czynią cuda i niezrażona szukałam w internecie informacji o warunkach panujących na stokach w Białce Tatrzańskiej i na Małym Cichym, które miałam już okazję poczuć pod nartami. Rozdzwoniły się też telefony od znajomych, że warunki w miarę dobre, ale wszędzie mgła. Do Białki trochę z Wodzisławia kilometrów jest więc nie bardzo uśmiechało mi się tam jechać. Gdy zastanawiałam czy tam jechać dostałam telefoniczną informację od kuzynki, że w Hrbutowicach w tym roku uruchomiono nowy stok i że warunki jak na brak zimy wyśmienite. Zajrzałam na stronę i przeczytałam, że zaledwie 25 km od Krakowa znajduje się stok Szklana Góra. Dowiedziałam się, że trasa zjazdowa liczy 950 m, a wyciąg krzesełkowy czynny jest od 9-tej do 21-ej. Bardzo spodobała mi się nazwa, którą od razu skojarzyłam z bajkowym rycerzem, ale najważniejsze było to, że stok naśnieżony i czynny. W dniu 20 stycznia 2015 r. zjawiłam się w Harbutowicach u podnóża Szklanej Góry. Patrzyłam na wyciąg krzesełkowy zawieszony prawie pod niebem i ginący w chmurach, na stok spowity mgłą i szusujących narciarzy. Widok piękny i ze względu na mgłę tajemniczy. Skoro przyjechałam poszusować, skierowałam się do wypożyczalni. Poprosiłam młodego, miłego człowieka o promocyjny komplet sprzętu narciarskiego. Podał mi całe wyposażenie. Zanim się przebrałam, w kasie zakupiłam promocyjny SKIPASS. Termometr wskazywał minus jeden. Założyłam buty narciarskie, kask i poszłam pod stok. Położyłam na śniegu narty i wpięłam je. Przeszłam kawałek sprawdzając, czy wszystko dobrze się trzyma – było ok. Koło mnie przejechało kilka osób, ale niestety stok nadal spowijała mgła i za wiele nie widziałam. Nie wiedziałam jak wygląda trasa, czy łagodna czy też stroma. Do wyciągu zmierzał jakiś narciarz poczłapałam tam i ja. Spytałam czy mogę z nim jechać na górę, bo ja tu pierwszy raz. Zgodził się i udzielił mi rad typu bym trzymała się prawej strony i uważała na miejsca, gdzie widać lód. Siedząc wysoko widziałam tylko to, co pod wyciągiem, zero panoramy o widokach zapierających dech w piersiach nie było mowy. Podjazd trwał dobrych kilka minut. Na górze powitała mnie wesoła muzyczka i mgła. Bez problemu zeskoczyłam z kanapy i we mgle szukałam kolorowej kurtki przygodnego narciarza. Pomknął w dół, a ja za nim. Robiłam głębokie zakola wykorzystując cały stok i poznając teren. Widoczność była słaba, dostrzegałam tylko to, co pod nartami oraz słupy wyciągu. Ale sprzęt miałam doskonały i dobrze niosły mnie wypożyczone narty. Jechało mi się wyśmienicie, szybko polubiłam mgłę i się z nią oswoiłam, a na dole robiłam pług i do wyciągu. Na czteroosobowej kanapie rozkładałam się wygodnie i gdy docierałam na górę – natychmiast szusowałam w dół. Nie liczyłam ile razy podjechałam lub ile zjechałam – cieszyłam się stokiem i faktem, że mało ludzi, że mgła mi nie przeszkadza, że Szklana Góra ma przyjazne dla mnie nachylenie, że jadę, jadę dłuugo. Mój zachwyt Szklaną Górą został nagrodzony – opadła mgła, co sprawiło iż mogłam wszystko zobaczyć. Niestety radosna jazda bez mgły nie trwała długo, ale poznawszy trasę nie miałam problemów z widocznością. W ogóle nie miałam problemów, nawet miałam wrażenie że stok czynny był tylko dla mnie ponieważ gdy tylko zjechałam, natychmiast siadałam na wyciąg i heja w górę. Fajnie mi się szusowało, ale gdy karta zapiszczała ostatnim podjazdem tak na oko oszacowałam, iż zrobiłam jakieś 15 narciarskich km, więc ten ostatni raz śmignę sobie na krechę. Postanowiłam zaszaleć i pomknęłam, nie za daleko bo nagle jak się nie wysypię... i bęc leżę. Pacnęłam niegroźnie, ale prawa narta wypięta, a ja zdziwiona i zaskoczona. Przy pomocy kijków podniosłam się wpięłam nartę i szusuję w dół a tu znów pac – leżę. Wypięła mi się lewa narta. Podniosłam się, ale nijak nie mogę wpiąć narty – zatrzask nie odskakuje. Miotam się kilka minut, na szczęście mały Jaś narciarz przyczepiony szelkami do taty snowbordzisty nadciąga z pomocą w samą porę. Pomagają mi i gdy narta przypięta, dużymi łukami zjechałam w dół. Oddałam sprzęt dziękując za doskonały dobór. Natomiast nie oddałam SKIPASSa, bo na pewno będę chciała wrócić do Harbutowic na Szklaną Górę.

W Lanckoronie domy zabytkowe jak w Klonie

Nie protestowałam, gdy zaproponowano mi spacer po zabytkowej Lanckoronie. Miejscowość klimatem przypominała mi Klon – naszą wieś o drewnianej, prawem chronionej zabudowie. Wędrówka po ryneczku i fotografowanie chatek oraz czytanie wszelkich informacji zaowocowało wiedzą typu, że tę wieś upodobał sobie urodzony w Zamościu w 1945 r Marek Grechuta słynny piosenkarz, poeta i kompozytor. Oddał tej miejscowości hołd w wydanym w 2003 r. albumie „Niezwykłe miejsca”, w jednej z piosenek „Widok z balkonu”śpiewał o niebanalnym miejscu – Lanckoronie. W 2006 r. Grechucie przyznano tytuł „Anioła Lanckorońskiego”, niestety artysta nie mógł już jej odebrać. Nucąc pełną wymowy i ponadczasową piosenkę „Dni których jeszcze nie znamy” z radością podążam na dalsze spotkania z urlopowymi niespodziankami.

Papieskie Wadowice – atrakcji nie zliczę

Co czuje człowiek, gdy znajdzie się w rodzinnym mieście Papieża? Radość, zdziwienie, zadumanie... Uczucia są mieszane, na pewno każdy po swojemu to przeżywa. W mojej głowie również powstało kłębowisko myśli, gdybym umiała, za Grechutą śpiewałabym na głos „Świecie nasz”. Niestety nie umiem śpiewać, ale to wcale nie przeszkadza, że słyszę jak moje serce śpiewa „Barkę”, bo oto stoję przed świątynią w której był chrzczony Jan Paweł II. Tu mieszkał, tu spacerował, tu jadł swoje ulubione kremówki. Zapada zmrok, gdy wychodzimy ze świątyni, po strawie duchowej czas na strawę przyjazną dla podniebienia. W Restauracji „Paradise” zjadam przepyszne kremówki. Wiem, że Wadowice, to jedno z miejsc do którego wrócę.

Solista Lubczańskiej kapeli, którego ambasadorem folkloru okrzyknęli

Podczas tygodniowego urlopu atrakcji miałam wiele, szusowałam na nartach, byłam w nietuzinkowych miejscowościach, dużo śpiewałam (choć nie umiem), poznałam niezwykłych ludzi. Ojca jednej z moich świętokrzyskich znajomych Pana Stefana Wyczyńskiego twórcę i solistę ludowej kapeli Lubcza. Zdobyłam płytę z wesołymi przyśpiewkami oraz autograf 83 letniego pełnego humoru i werwy śpiewaka. Uściskałam jego dłoń i gratulowałam pomysłów i zapału. Pan Stefan na pożegnanie powiedział do mnie bym zaprosiła jego kapelę do Szczytna, to nam pośpiewają. Pomysł wspaniały, ale aby go zrealizować muszę troszkę twórczość Kapeli z Lubczy zareklamować. Proszę więc w internecie poszukać i skocznych, ludowych utworów w wykonaniu Stefana Wyczyńskiego posłuchać. Ja jego przyśpiewek na żywo słuchałam i z gościnności jego żony korzystałam.

Grażyna Saj-Klocek