Nadszedł czas, by ulubiony pojazd odstawić do piwnicy, żeby wśród ziemniaków odpoczywał od rowerowych szlaków. Sezon rowerowy zakończony, jednak nie oznacza to, że moja aktywność też. Zapotrzebowanie na ruch mam wpisane w życiorys, więc rządna przygód natura podpowiada różnorodne formy miłego kontaktu z przyrodą.

Wspomnień czar – Kobylochy żar

Zaproponowałam moim koleżankom powrót do spacerów, co przyjęły z entuzjazmem. Zwykle ruszałyśmy z Placu Juranda i wędrowałyśmy brzegiem Dużego Domowego przez Kamionek, Szczycionek aż na Piece. Tam w letniskowym domku koleżanki wypijałyśmy herbatę, chwilę odpoczywałyśmy i wracałyśmy do Szczytna. Taka marszowa trasa to 8 km w jedną stronę. Przemierzyłyśmy ją wielokrotnie, więc gdy wymyśliłam, by na Piece pojechać samochodem i ruszyć w las, mój pomysł spotkał się z wielkim aplauzem.

W pierwszą niedzielę listopada czteroosobowy peleton ruszył ulicą Sosnową, a następnie Centralną w stronę leśniczówki Ulążek, a dalej wprost do dawnego, popularnie nazywanego „Nauczycielskim” ośrodka na Kobylosze. Proszę mi wybaczyć, że będę nadal nazywała tę malowniczo położoną nad brzegiem jeziora Sasek Wielki miejscowość Kobylocha, bo przysięgam że obecna pisownia przez „ł” po prostu nie przechodzi mi przez gardło. Nie mieści mi się w głowie ta zmiana „l” na ł”. Na szczęście nie wszędzie wymieniono tablice i nam udało się sfotografować przy dawnej, swojsko brzmiącej nazwie. Cały czas towarzyszyło nam słońce i wspomnienia, opowiadałam moim koleżankom jak przez wiele, wiele lat wszystkie urlopy spędzałam w pracowniczym ośrodku „Społem” na Kobylosze, a do „Nauczycieli” przychodziliśmy z dziećmi, by troszkę odpocząć od rodzicielskich obowiązków. Ponieważ „Nauczyciele” mieli etatowego Kaowca, który zajmował się wszystkimi maluchami. Na plaży zaś zawsze dyżurował ratownik, a to dawało jakże pożądane poczucie bezpieczeństwa. Podczas tej wędrówki przeniosłam się w czasie i powróciłam do miłych, beztroskich, pełnych letniego, wakacyjnego żaru dni. Niestety czasy świetności ośrodka zakończone, a wisząca na bramie kłódka jednoznacznie zamyka na klucz tamten fajny etap z mojego życia.

Wędrujemy drogą gęsto usłaną listowiem, nie umawiamy się, ale wszystkie tak przebieramy nogami, że słychać jeden szelest. Nie ważne, że ubrudziłyśmy buty, nie ważne że zakurzyły się spodnie – mamy wielką frajdę i wspaniałą zabawę. Wtem zaskrzeczała sroka, jakby śmiała się ze starszych pań, które przemieniły się w beztroskie dziewczynki. Za moment z drzewa zerwała się sójka, a nasza koleżanka Halinka zdradziła nam, że od kilku dni bawi się w ornitologa. Słucha nagrań ptasiego śpiewu, a potem z łatwością dopasowuje do konkretnych gatunków. Opowiadała nam, że jej domek na Piecach odwiedzają sikorki bogatki, kowalik..., że sikorkom kupiła słoninkę, którą niestety zjadły koty więc postanowiła swoim fruwającym przyjaciołom zbudować domki, by służyły za stołówkę. My tymczasem ustawiamy się gęsiego i idziemy na cypelek miłości, a że ptaszki mają różnorodny wymiar, pewnie jakiś ćwir ćwirek tak świergolił na cypelku, że pozostawił niezłe śmietnisko. Nie mamy w co zebrać tego bałaganu. Jesteśmy też bardzo zdziwione, że możemy wejść na karpę, podczas poprzedniej bytności, aby się tam sfotografować, trzeba było zdjąć buty. Woda krystalicznie czysta, być może za jakiś czas suchą nogą będzie można przejść na zlokalizowany pod drugiej stronie Wrzos. Znów gęsiego wracamy do wsi. Przechodzimy obok dawnego, już nie istniejącego ośrodka mojej firmy, który obecnie przemienił się w nowoczesną i piękną bazę turystyczną pod nazwą „Łoś”.

Zatrzymujemy się nad jeziorem przy specjalnym zakątku utworzony dla dzieci i być może dla dorosłych do wspinania i huśtania. Zamocowana tam lina tak nas zaintrygował, że postanowiłyśmy przemienić się w małpki. Uparłam się, by zakosztować małpiego zwisu, wreszcie przy pomocy koleżanek, dopięłam swego. Naszym wygłupom przypatrywał się kotek, który z godnym podziwu sprytem nie miał problemu z utrzymaniem równowagi na linie. Po wesołej zabawie brzegiem jeziora Sasek Wielki wędrujemy w stronę obozowiska harcerzy. Znów przemieniamy się w dziewczynki i szorujemy nogami po usłanym listowiem podłożu, końcówki kijków wyglądają zabawnie przystrojone w różnorodne listeczki. Znów opowiadam o wędrówkach z Kobylochy na tamtejszą plażę, ponieważ ta w „Społemowskim” ośrodku była oblegana przez wczasowiczów ze wszystkich okolicznych ośrodków oraz przez mieszkańców przybywających tam ze Szczytna rowerami, motorami, samochodami. Była ogólnie dostępna więc zatłoczona, natomiast gdy harcerze szli na obiad – my mieliśmy kąpielisko dla siebie i chętnie tam wędrowaliśmy.

Podczas naszego spaceru dominuje cisza przygotowującej się do zimowego snu przyrody, cóż z tego że słoneczko świeciło, ale już nie grzało, cóż z tego, że listki wirują, ale większość drzew była naga. Wydawało nam się, że jesteśmy jedynymi wędrowniczkami, gdy nagle na naszej drodze doszło do niesamowitego spotkania, spotkałyśmy najbardziej pozytywnie zakręconą rodzinę państwa Wasilewskich. Nadeszli od strony harcerzy. Na czele Ewa, na końcu Robert, a w środku dwie piękne latorośle. Wszyscy byliśmy zaskoczeni miłym spotkaniem. Krótka rozmowa wyjaśniła, że oni idą tam, gdzie my byłyśmy, a „cypelek miłości”, to dla nich „gęsia szyja”. Rozstajemy się życząc sobie jeszcze wielu spacerowych dni. Mijamy plażę harcerzy i jak to mam w zwyczaju zanudzam koleżankami opowieściami. Opowiadam im, że ostatnio tę trasę pokonywałam latem z dwiema nastoletnimi pannicami i ich ciocią. Panienki nie bardzo miały ochotę na spacer więc powiedziałam im, iż zaprowadzę je na plażę pełną przystojnych harcerzy, a potem na sławetny cypelek miłości jego nazwa wywodzi się stąd, że kto się tam wykąpie, ten zakocha z wzajemnością. Oczywiście moja zachęta była bardziej rozbudowana, efekt był taki, że dziewczynki szybko się zebrały, zapakowały do plecaków różności i ruszyłyśmy. Gdy oznajmiłam, że zbliżamy się do plaży, usłyszałam jak ich opiekunka tłumaczy im, że ja znana jestem z bajania, więc niech nie spodziewają się, iż to co mówię spełni się. Udałam, że nie słyszę i dzielnie prowadziłam moich gości nad brzeg jeziora, a tam... aż kłębiło się w wodzie, na pomoście od harcerzy. Panienki pozbyły się odzienia i w strojach natychmiast wskoczyły do wody. Szybko nawiązały przyjaźnie, wymieniły nr telefonów i gdy zabrzęczał gong wzywający harcerzy na obiad, my powędrowałyśmy dalej. Obie chciały sprawdzić siłę mojej obietnicy i przy cypelku wskoczyły do wody. Gdy wracałyśmy, jedna z nich dostała esemesa i zakrzyknęła z radością „Spełniło się! Napisał do mnie”. Tak się rozgadałam, że zaczęłam ciągnąć kije po drodze, a jeden z nich zaczepił o leżącą na poboczu budkę lęgową. Zawołałam Halinkę i pokazałam znalezisko dodając, że może wykorzystać ją na domek dla swoich ptaszków. Budka była zniszczona, miała zbutwiały daszek, wymagała remontu. Jednak na jej widok oczy mojej koleżanki rozbłysły iskrami radości. Schyliła się i mówiąc „bardzo dziękuję, naprawię ją” z lubością brzydkie deseczki porwała w ramiona. Pokazałam Halince jeszcze jedną leżącą pod drzewem i już po chwili wędrowała dźwigając pod pachami dwie zdobycze. Szczęśliwe i trochę zmęczone dotarłyśmy do bazy, ja zajęłam się przygotowaniem herbaty, a pani ornitolog nie zważając na świętą niedzielę wyciągnęła piłę, młotek i gwoździe oraz deseczki. Pukała, stukała, piłowała, wreszcie podstawiała do drzewa drabinę i naprawione oraz oczyszczone domki tam zawisła. Mając nadzieję, że wkrótce zamieszkają tam skrzydlaci lokatorzy wróciłyśmy samochodem do Szczytna.

Grażyna Saj-Klocek