Gazety zapełnione są informacjami jak nas ten piekielny kryzys gniecie i z czego to nie musimy rezygnować, aby jakoś te ciężkie czasy przetrzymać. Ba, zbulwersowani i przerażeni redaktorzy ogłosili ostatnio, że hurtowo rezygnujemy z drogich „markowych” wędlin, schaboszczaków, cytryn i innych, niech im będzie, luksusowych cymesów. Ciekaw jestem, skąd akurat uzyskali takie dane, niecnie podejrzewam, że od handlowców, którym jak zawsze nic się nie opłaca. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale te łzy nad dolą przeciętnego Polaka w kryzysie wydają mi się cokolwiek krokodyle.

Przebojem w sklepach mięsnych mają być – zdaniem troskliwej prasy – żeberka, parówki „na sztuki” i inna ich zdaniem tanizna. Ciekaw jestem, czy któryś z tych troskliwych wybrał się kiedyś do mięsnego, tak z samego rana tuż po otwarciu. Mam taki sklep dosłownie pod oknami i równo z wybiciem ósmej zjawiam się tam dość często, stając w najdłuższej chyba w ciągu dnia kolejce. Po prostu uwielbiam świeże krupnioki na śniadanie z „prawdziwą” bułką, jaką też tylko tam można kupić. A dlaczego rano jest tam taka kolejka? Co „idzie” jak woda? Otóż przede wszystkim kości, kupowane na kilogramy do wyczerpania zapasów. I to nie teraz właśnie ale praktycznie od zawsze, jak długo pamiętam. Osoby je kupujące nie wyglądają na beneficjentów polskiego cudu gospodarczego, ale raczej na ludzi rozsądnych, którzy wiedzą, że za niewielkie w końcu pieniądze mogą na tym nagotować sporo zupełnie pożywnych obiadów dla dużej rodziny. Przy tych kościanych „luksusach” tak lansowane przez redaktorów żeberka są prawdziwą ekstrawagancją kulinarną. Co tam jeszcze z rana najlepiej schodzi? Ano wszelkiej maści podroby, słonina i tym podobne najtańsze części z rozbioru tusz. Nie widziałem, aby popytem cieszyły się parówki, nawet na sztuki, bo każdy kto ma trochę oleju w głowie wie z czego się głównie składają. Te wyższej klasy, np. cielęce odstręczają za to ceną. Jeżeli spojrzeć na objawy kryzysu w ten sposób, to trwa on już i trwa od dawna.

Gdy już zaś koniecznie trzeba znaleźć jakąś dobrą stronę tego legendarnego kryzysu to może będzie nią zmiana w naszych nawykach żywieniowych. Wymuszona, bo wymuszona, ale czasem może być korzystna. Jak na razie na przykład nie podrożały mrożone warzywa. O różnych potrawach, które z nich można zrobić nie będę pisał, każda gospodyni dokładnie to wie. Do warzyw świeżych jeszcze musimy trochę poczekać, ale gdy przypomną mi się „warzywne”, „pejzanki”, „krupniki z marchewką” i inne cuda jakie były podstawą mojego studenckiego jadłospisu, to doczekać się nie mogę. Talerz takiej dobroci kosztował wtedy całe 50 groszy. Zapchajdziurą, czyli dyżurnym wypełniaczem w permanentnym kryzysie sprzed czterdziestu lat były … trudno w to uwierzyć, ale ryby! Hasło „jedzcie dorsze …….. gorsze” cieszyło się sporą popularnością. Bo dorsze były rybą powszechnie pogardzaną i tanią! Niestety dzisiaj ryby to towar już bardzo drogi, nawet mrożone. Chyba że trafimy na dostawę świeżo złowionych spod lodu płotek czy okonków po 1,60 zł za kilogram. Aż żal człowieka ściska! Gdyby w mojej siatce wędkarskiej straż rybacka znalazła podczas kontroli te mikre absolutnie niewymiarowe rybki to dopiero miałbym się z pyszna. Tyle że po ich oprawieniu (rybek, nie straży tfu… rybackiej) cenę tej drobnicy też należy podwoić, bo połowa masy mięsnej (?) odpada.

A na koniec, na pociechę i ku pokrzepieniu serc wszystkich przestraszonych krótki przepis na „zalewajkę” – zupę podobno najtańszą z najsmaczniejszych. Gotujemy ją na zakwasie, który przygotowujemy na żurek (pamiętać koniecznie o dodaniu zdrowotnego czosnku) odstałym tak ok. dziesięciu dni. Gdy dojrzeje, wrzucamy do gara ziemniaki w ilościach gdzieś około kilograma na pół litra zakwasu i po ugotowaniu nim zalewamy. Dodajemy do tego – według fantazji – przyprawy i warzywa, które nam najbardziej odpowiadają, ja na przykład obtartą skórkę z cytryny. Gwarantuję solidne zapchanie żołądka na przynajmniej pół dnia.

Wiesław Mądrzejowski